Banksy – o prawnych konsekwencjach anonimowości twórcy

Banksy – o prawnych konsekwencjach anonimowości twórcy

Banksy. Twórca – fenomen. Człowiek którego można porównać do potwora z Loch Ness lub Wielkiej Stopy. Ktoś gdzieś niby go widział, ktoś zrobił mu zdjęcie, ktoś odkrył kim jest, ale tak naprawdę wszystko to jedynie spekulacje. Jedyne, co odróżnia go od Nessie czy Yeti to to, że mamy uzasadnione podejrzenie, że Banksy faktycznie istnieje.

Dla tych, którzy nie wiedzą kim jest nasz bohater informuję, że jest to najbardziej znany człowiek spośród nieznanych ludzi w świecie sztuki. Banksy to twórca sztuk wizualnych, który wsławił się w szczególności tworzeniem graffiti i innej sztuki ulicznej. Z tego właśnie powodu Peter Gibson, prezes organizacji dbającej o tzw. „czystość w Wielkiej Brytanii” nazwał jego prace zwykłym wandalizmem.

Świat jednak jest innego zdania.

Banksy – twórca, który dąży do bycia frajerem

Jego twórczość celnie uderza w czułe punkty, stawiając pytania o nasze miejsce we współczesnym świecie. W ostatnich latach mówi się o nim naprawdę dużo. Wiemy, że w tej chwili tworzy w Ukrainie, starając się na swój sposób dodawać otuchy naszym sąsiadom. Znamy jego dzieła tworzone od około 2000 roku, więc przez ponad dwie dekady, ale… wciąż nie wiemy kim tak naprawdę jest. Banksy tworzy całkowicie anonimowo a to powoduje, że powstaje wokół niego kilka naprawdę ciekawych problemów natury prawnej.

Nie kto inny jak on, w swojej książce „Wojna na ściany” z 2005 roku, pisał, że „prawa autorskie są dla frajerów”. W ostatnich latach jednak najwyraźniej zmienił zdanie (albo sfrajerzył). Kiedy jedna ze znanych marek wykorzystała jego dzieła na swoich ubraniach zaproponował, żeby złodzieje udali się do jej sklepu. „Skoro oni wykorzystali moje prace bez pytania, to co złego może być w zrobieniu tego samego z ich ciuchami?” pytał ironicznie na swoim Instagramie.

Ta historia doprowadzi nas do zadania sobie kilku naprawdę ważnych pytań o istotę praw własności intelektualnej. Zapraszam!

Anonimowość w prawie

To, że twórca może publikować swoje dzieła anonimowo nie budzi żadnych wątpliwości ani w polskich, ani w międzynarodowych przepisach dot. prawa autorskiego. W polskiej ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych wskazuje na to wprost art. 16 pkt 2.. Na gruncie prawa międzynarodowego anonimowe publikacje wprost dopuszcza tzw. Akt Paryski do Konwencji Berneńskiej z 1971 roku.

Przepisy nie tylko pozwalają tworzyć anonimowo (bo niby dlaczego ktoś miałby w ogóle tego zabronić). Sprawiają, że nie ma żadnych wątpliwości – twórcy, który stworzył swoje dzieło w sposób anonimowy, przysługują prawa autorskie do stworzonego utworu. Jest więc w pełni chroniony przed naruszeniami swoich praw…

Tylko jest tutaj drobny szczegół, problem, który bardzo trudno obejść takim twórcom jak Banksy.

Problemy praktyczne

No bo Banksy, będąc twórcą intencjonalnie anonimowym oczywiście nie zamierza ujawniać swojej tożsamości nikomu. Taka informacja z jednej strony byłaby najprawdopodobniej warta setki tysięcy, jeśli nie miliony dolarów, a z drugiej zrujnowałaby wyjątkową karierę naszego twórcy.

I cóż z tego zapytasz?

Ano oczywiście to, że ochrona przyznawana takim twórcom na gruncie powszechnie obowiązującego prawa jest w zasadzie fasadowa. Fikcyjna.

Prawo autorskie w Polsce i w większości państw Europy przewiduje dwa sposoby ochrony praw przez twórcę – roszczenia cywilnoprawne i ochronę prawnokarną.

Cywilnoprawna ochrona praw autorskich

Skierowanie roszczenia cywilnoprawnego, czy to na drodze przedsądowej (np. skierowanie wezwania do zaprzestania naruszeń prawa albo wezwania do zapłaty) czy sądowej (przez wytoczenie procesu) wymaga przecież bezpośredniego zaangażowania samego Banksy’ego. Owszem, czynności może podjąć kancelaria prawna w jego imieniu, jednakże musi on udzielić jej pełnomocnictwa.

A dostęp do treści pełnomocnictwa będzie posiadała strona przeciwna chcąc dowiedzieć się, czy kancelaria prawna faktycznie działa w imieniu poszkodowanego, czy też szuka sposobu na pozyskanie finansowania owocowych czwartków dla swoich pracowników.

Prawnokarna ochrona praw autorskich

Nieco lepiej wygląda to na drodze prawnokarnej… no chyba, że nie. A to dlatego, że wiele zależy od przepisów karnych obowiązujących w przepisach prawa danego kraju. Na ten moment nie istnieje ogólnoeuropejski system ścigania przestępców, więc swój wzrok musimy kierować na regulacje wewnętrze. I tak, na przykład, w Polsce bezprawne rozpowszechnianie cudzego dzieła w celu osiągnięcia korzyści majątkowej jest przestępstwem, ale ściganym co do zasady na wniosek pokrzywdzonego (z wyjątkiem sytuacji, gdy z tego czynu uczyniono stałe źródło dochodu – co nie przy każdym naruszeniu znajdzie zastosowanie). Jest całkiem prawdopodobnym, że w innych krajach jest podobnie.

A to powoduje, że np. w Polsce Banksy musiałby ujawnić swoją tożsamość składając zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Potwierdzenie autentyczności dzieł

Czy to wszystko? Nie, ponieważ pojawia się jeszcze jeden, dodatkowy kłopot – mianowicie nasz bohater, nawet gdyby chciał zaangażować się w opisane wcześniej sposoby musiałby zrobić jeszcze jedną rzecz.

Wykazać, że jest twórcą dzieł, co do których prawa zostały naruszone.

Teoretycznie jest to możliwe (potwierdzaniem autentyczności jego prac zajmuje się specjalna agencja – Pest Control), jednakże należałoby to wykazać w sposób niepowodujący wątpliwości. Przekonać do tego prokuraturę lub sąd a zarazem dowody te przedstawić stronie przeciwnej.

A to, po raz kolejny, powoduje, że tajemnica tożsamości twórcy robi się niebezpiecznie… wątpliwa.

Jak więc widać, tych problemów jest całkiem sporo. A jak Banksy radzi sobie z ochroną swoich praw? Cóż, jest dobrze, ale nie beznadziejnie.

Sprawa Guess

Pierwszą ze spraw, która zwraca uwagę jest ta, która pojawiła się całkiem niedawno na Instagramie naszego bohatera. Banksy stwierdził w poście, że marka Guess, w swojej kolekcji jesienno – zimowej wykorzystała jego prace. Na dowód tego faktu opublikował zdjęcie pokazujące manekiny na wystawie sklepowej Guess w Londynie.

Banksy, wedle aktualnych informacji, nie zdecydował się na zastosowanie ścieżki prawnej. Z pewnością doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wystosowanie wezwania bezpośrednio do marki narazi na duże ryzyko jego anonimowy wizerunek. Wykorzystał natomiast ścieżkę społeczną.

Wystosował  bowiem wezwanie do drobnych złodziei sklepowych (z ang. shoplifters, niestety to słowo nie ma polskiego odpowiednika). Na grafice napisał, w wolnym tłumaczeniu: Uwaga złodzieje sklepowi! Proszę, podejdźcie do sklepu Guess na Regent Street. Skoro oni wykorzystali moje prace bez pytania, to co złego może być w zrobieniu tego samego z ich ciuchami?”

Niewątpliwie jest to działanie BARDZO w jego stylu. Oczywiście, tego rodzaju publikacja nie jest rozwiązaniem właściwym w większości sytuacji. Takie działanie może (acz nie musi) stanowić naruszenie praw sklepu, jak również może zostać uznane za podżeganie do popełnienia przestępstwa. Ale z drugiej strony, to zastosowanie tego typu społecznego środka nacisku może być jedynym, na które Banksy mógł sobie pozwolić nie ujawniając swojej tożsamości.

A nawet gdyby uznać, że to podżeganie do przestępstwa, to życzymy służbom powodzenia w poszukiwaniu człowieka, który swą tożsamość ukrywa przed całym światem od przeszło dwudziestu lat.

Sprawy o ochronę własności przemysłowej

No, ale tego typu działania to nie jedyne, na jakie Banksy się zdecydował w ostatnich latach.

Zdając sobie sprawę z fasadowości ochrony, jaką zapewnia mu prawo autorskie postanowił on, za pośrednictwem wspominanej już Agencji Pest Control i współpracującej z nim kancelarii prawnej zastrzec część swoich prac jako znaki towarowe.

Rozwiązanie cokolwiek rozsądne, ochrona tego typu rozciągać się może na cały świat i być przypisana do naszego bohatera na kolejne dekady skutecznie blokując wykorzystanie jego prac przez osoby trzecie do celów zarobkowych, ale tutaj po raz kolejny pojawiają się problemy. Bo konieczne jest, żeby dzieła były wykorzystywane do celów komercyjnych, oznaczania towarów lub usług. Idąc w ślad za definicją z polskiej ustawy prawo własności przemysłowej – znakiem towarowym może być każde oznaczenie umożliwiające odróżnienie towarów jednego przedsiębiorstwa od towarów innego przedsiębiorstwa. Jeśli więc znak towarowy nie odróżnia towarów, to nie może zostać zarejestrowany jako zastrzeżony. Podobnie wygląda definicja znaku towarowego w prawie międzynarodowym.

Również na tym tle Banksy spotkał się z dużymi problemami i, oczywiście, sporami z niezadowolonym przedsiębiorcą, który wykorzystał jego dzieła na swoich produktach.

Spór pierwszy – Miotacz Kwiatów

Pierwszy ze sporów dotyczy jego dzieła zatytułowanego „Miotacz Kwiatów”, które powstało w Betlejem w 2005 roku.

miotacz kwiatów banksy

Banksy chciał zastrzec prawo ochronne do tego dzieła w Urzędzie UE ds. Własności Intelektualnej (EUIPO) jako znak towarowy. Oczywiście intencją było nabycie ochrony z uwagi na to, że coraz częściej praca ta była wykorzystywana przez różnych przedsiębiorców w celu tworzenia przez nich własnych produktów. Chcąc ukrócić ten proceder i odzyskać kontrolę nad swoimi własnymi dziełami – artysta rozpoczął walkę o zastrzeżenie praw własności przemysłowej.

Rejestracji sprzeciwił się przedsiębiorca działający pod firmą Full Colour Black. Argumentował (zresztą, jak już wiesz, słusznie), że znak towarowy musi służyć komercjalizacji dóbr lub usług, a ponieważ Banksy nie zarabiał wtedy na swojej sztuce i nie wykorzystywał Miotacza kwiatów komercyjnie to, zdaniem Full Colour Black, podstaw do rejestracji znaku towarowego nie było. Oczywiście, nasz skarżący miał w tym swój interes – mowa bowiem o producencie kartek pocztowych i okolicznościowych, na których chętnie korzystał z dzieł Banksy’ego.

Banksy postanowił więc działać i zrobił to z jednej strony w swoim stylu, a z drugiej – z wdziękiem nalotu bombowców. Jego manager (a przynajmniej osoba, która się za takowego podała – fotograf Stephen Lazarides) założył bowiem… sklep internetowy. Taki normalny? A skąd. Można było w nim kupić np. torebkę z cegły, dla klientów, którzy, jak stanowił opis produktu „nie mają zbyt wiele, ale mogą chcieć walnąć kogoś w twarz”.

Milusio, nie powiem. Język korzyści opanowany do perfekcji.

Rozstrzygnięcie

Niestety, tworzenie sklepu na etapie sporu sądowego również okazało się mało poetyckie… a już na pewno nieskuteczne. Artysta sam zresztą przyznawał, że otworzył sklep wyłącznie z powodu sporu prawnego, co jego zdaniem jest „prawdopodobnie najmniej poetyckim powodem, aby tworzyć sztukę”. Trudno się z nim nie zgodzić.

EUIPO rozstrzygnęło spór na korzyść Full Colour Black. Zdaniem organu znak towarowy wówczas nie służył komercjalizacji towarów Banksy’ego. To, że założył sklep internetowy w toku postępowania świadczyło, zdaniem EUIPO, o tym, że artysta działał ze złą wolą. Jego zamierzeniem było jedynie zablokowanie wykorzystania określonego znaku przez innych przedsiębiorców, a nie monetyzacja jego utworu. Działał zatem z zamiarem obejścia prawa.

W zasadzie trudno się nie zgodzić mając przed oczami powyżej zacytowany komentarz samego twórcy.

Urząd nawiasem mówiąc odniósł się również do kwestii praw autorskich. Uznał bowiem, że… nie ma możliwości, by ustalić, że to właśnie jemu przysługują prawa autorskie do utworu. Innymi słowy – zdaniem organu anonimowość twórcy wyklucza ochronę prawnoautorską z tego powodu, że nie wiadomo, czy można mu autorstwo przypisać.

Opinia o rozstrzygnięciu

Jeśli chodzi o moją opinię, to w odniesieniu do prawa autorskiego – kłóci się to z jego podstawowymi zasadami. Skoro autor ma prawo do anonimowego rozpowszechniania dzieła, to ma też prawo do tego, by jego prawa pozostawały pod ochroną prawa autorskiego. Wszak żaden przepis nie wskazuje na to, że „publikacja anonimowa powoduje zrzeczenie się praw autorskich”.

Sposobów potwierdzania autentyczności utworów jest więcej niż tylko podpis autora pod tym dziełem. Oczywiście, nie można domagać się, żeby istniało jakiegoś rodzaju domniemanie, że prawa autorskie do określonego typu dzieł zawsze będą przysługiwały Banksy’emu. Z drugiej strony istnieje wspominana specjalna agencja (Agencja Pest Control), która zajmuje się potwierdzaniem autentyczności jego dzieł, która jakiegoś rodzaju techniki w tym zakresie opracowała.

Z drugiej strony mamy kwestie praw własności przemysłowej i uważam, że w tym zakresie organ podjął decyzję… dyskusyjną. Oczywiście biorąc pod uwagę posiadane przez nas informacje.

Wprawdzie Banksy faktycznie założył sklep internetowy dopiero w toku postępowania i słusznie może to rodzić pytania o jego intencje. Mając na uwadze wypowiedzi autora nie ulega wątpliwości, że sklep powstał po to, żeby zarejestrować znak towarów.

Z drugiej strony żaden przepis prawa patentowego nie wymaga, by oznaczenie było w obrocie gospodarczym jeszcze przed złożeniem wniosku o rejestrację znaku towarowego. Nic nie stoi na przeszkodzie, by produkty zostały oznaczone znakiem dopiero po dokonaniu jego rejestracji. Zwróćmy uwagę na definicję znaku towarowego „oznaczenie umożliwiające odróżnienie towarów”, a nie już odróżniające towary.

Organ oczywiście mógł posiadać informacje zebrane w toku postępowania dowodowego, które wskazywały na to, że Banksy nie zamierza wypuszczać na rynek jakichkolwiek produktów. Trudno podejrzewać, żeby Organ go przesłuchał, prawdopodobnie musiał się oprzeć na oświadczeniach pisemnych oraz innych powszechnie dostępnych źródłach. A w nich mógł przeczytać m.in. wyżej zacytowaną wypowiedź.

A to powodowałoby, że rozstrzygnięcie mogłoby się obronić pomimo swojej dyskusyjności.

Nawiasem mówiąc pojawia się tutaj cenna lekcja dla wszystkich, którzy mają jakieś postępowania w toku lub zamierzają wdać się w spór. Strategię należy przemyśleć wcześniej, bo działania teoretycznie zwiększające Wasze szanse w trakcie procesu mogą zostać uznane za działanie w celu obejścia prawa co spowoduje wręcz odwrotny skutek.

Spór drugi – małpa z Brighton

Spór został więc rozstrzygnięty, ale kilka lat później rozgorzał na nowo, tym razem – na punkcie małpy, która została namalowana (a raczej – nagraffitowana) w Brighton w Wielkiej Brytanii.

Banksy a prawa autorskie

Sytuacja jest tutaj bliźniacza. Próba zarejestrowania znaku towarowego przez wspominaną już Agencję Pest Control spotkała się z sprzeciwem firmy Full Colour Black. Argumenty były identyczne, ale stan faktyczny był już nieco inny. Dlaczego? Ano dlatego, że sklep Banksy’ego wciąż istniał, choć nigdy nie otwarto go stacjonarnie. Skarżący wskazywali, że sklep wciąż jest próbą obejścia prawa, nie ma pewności co do autorstwa utworu a także, oczywiście, powoływali się na poprzednią, pozytywną dla nich decyzję.

I EUIPO przychyliło się do tych argumentów, po raz kolejny odmawiając Banksy’emu ochrony jego własności intelektualnej.

Plot twist

Tutaj jednak wkroczyła Izba Odwoławcza EUIPO. Po wniesieniu odwołania przez wspominaną Agencję Izba uchyliła decyzję EUIPO. Uznała, że Banksy nie musi ujawniać swojej tożsamości, by przysługiwały mu prawa ochronne do jego dzieł. Co więcej, utwory te mogą również być znakami towarowymi lub markami pomimo tego, że stworzył je twórca anonimowy lub działający pod pseudonimem. Zdaniem organu nie ma ku temu żadnych przeciwwskazań prawnych. Warunkiem przyznania ochrony, jak w każdym przypadku dotyczącym praw własności intelektualnej, jest oczywiście wykazanie ich autorstwa.

Jednocześnie, ponieważ sklep Banksy’ego wciąż istniał to nie było podstawy by uznać, że Banksy nie wykorzystuje swojego dzieła w sposób komercyjny. Nie miało przy tym znaczenia to czy artysta osiąga w ten sposób przychody i w jakiej wysokości. Liczy się to, że utwory są wykorzystywane do celów komercyjnych a nie wyniki biznesow.

Innymi słowy – tym razem więc anonimowy artysta zyskał prawo do pełnego poszanowania swoich praw własności intelektualnej, w tym praw autorskich, ma także prawo do komercjalizacji swoich utworów.

Komentarz do rozstrzygnięcia

W tym przypadku w pełni przychylam się do stanowiska organu. Wprawdzie, jak więc widać nie tylko polskie organy mają problemy z jednoznaczną interpretacją przepisów i stanów faktycznych, ale z drugiej strony możliwe jest, że poprzednia decyzja również była słuszna (z przyczyn które opisałem powyżej).

Podsumowanie

Banksy jest postacią barwną i bardzo, bardzo nietuzinkową. Przez to, w jaki sposób działa i publikuje wymyka się powszechnie obowiązującym zasadom i regułom. Potwierdzają to zresztą nie tylko jego przygody z prawem własności intelektualnej, ale również treść jego dzieł, wskazująca na jego antysystemowe podejście.

I celnie taką postawę wypunktował Sławomir Wikariak z Dziennika Gazety Prawnej – nie da się wykorzystać systemu i być poza nim. Skoro Banksy działa w taki a nie inny sposób i jawnie drwi z systemu prawnego (chodziło o sposób założenia i prowadzenia sklepu internetowego w toku pierwszego sporu z Full Colour Black), to nie powinien zgłaszać się do niego po ochronę.

Mimo to jednak, przykład Banksy’ego pokazuje, że nasze prawo jest niedoskonałe… i w niektórych przypadkach doskonałym być nie może. Mi osobiście trudno sobie wyobrazić system, który chroniłby artystów intencjonalnie anonimowych w sposób równie skuteczny jak twórców ujawniających swoją tożsamość. Musiałby on działać na pewnych domniemaniach (np. domniemania, że osoba podająca, że jest naszym „Banksy’m” faktycznie nim jest) a to znowu mogłoby doprowadzić do wprowadzania w błąd sądów, prokuratur czy wreszcie innych uczestników obrotu.

Artysta taki jak Banksy samodzielnie i świadomie wypycha się poza system ochrony prawnej pomimo tego, że formalnie jest przecież jego częścią.

Bo prawa autorskie do jego dzieł niewątpliwie mu przysługują. One powstają z chwilą ustalenia utworu i pozostają przy twórcy na zawsze – a prawa majątkowe przez kilka dekad po jego śmierci. A więc przedsiębiorcy wykorzystujące dzieła naszego bohatera bez jego zgody niewątpliwie naruszają jego prawa, a w konsekwencji dopuszczają się deliktu. Deliktu przed którym Banksy nie ma jak się bronić pozostając artystą anonimowym. 

I w tych okolicznościach pozostaje mu stwierdzić, idąc w ślad za jedną ze swoich prac – Laugh now, but one day I’ll be in charge.

 

Wielka wtopa z „Wielką wodą”

Wielka wtopa z „Wielką wodą”

„Wielka Woda” to serial, który opowiada między innymi o nieudolności państwa podczas wielkiej powodzi w 1997 roku. O paraliżu, niechęci do podjęcia trudnych i niepopularnych decyzji w imię ochrony życia i majątku ludzi. O poświęceniu i tego, jak żądamy od innych, by poświęcali się za nas. Co jednak ciekawe, ten znakomity serial już po swojej premierze dopisuje, toutes proportions gardées, podobną historię o tym, jak działają władze w Polsce w drugiej dekadzie XXI wieku.

W czym problem?

Serial „Wielka Woda” pojawił się na platformie Netflix w październiku 2022 roku i natychmiast poruszył publiczność. I to nie tylko rodzimą. Serial okazał się spektakularnym sukcesem – w ciągu dziesięciu dni został odtworzony przez ponad 10 milionów gospodarstw domowych. Znalazł się w TOP10 platformy w 78 krajach na całym świecie, w tym na tak ogromnych rynkach jak Stany Zjednoczone, Kanada, Francja czy Wielka Brytania. Pozytywne opinie krytyków i widzów zalały Internet.

Niestety, wkrótce pojawiły się pierwsze głosy mówiące o tym, że aktorzy i filmowcy mogą nie uzyskać prawa do wynagrodzenia z tytułu tzw. tantiem za udostępnianie utworu od Netflix. Dlaczego?

Na to pytanie odpowiem Ci w tym wpisie.

Sytuacja prawna producenta i współtwórców serialu

Zacznijmy od kontekstu, czyli tego, kto tak naprawdę jest kim w tym naszym kazusie. W całym tym wpisie chodzi bowiem głównie o rozróżnienie producenta i twórców serialu.

Producentem serialu (lub szerzej – utworu) jest osoba, która ponosi koszty jego wytworzenia oraz ryzyko całego przedsięwzięcia. Wszystkie osoby biorące czynny udział w pracy artystycznej i okołoartystycznej na planie filmowym są zaś jego współtwórcami. Mowa więc o aktorach, reżyserach, scenarzystach, twórcach muzyki i tak dalej.

Aktualne regulacje polskiego prawa autorskiego

Aktualnie obowiązująca w Polsce ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych wskazuje (w art. 70 ust 1), że domniemywa się, że producent utworu audiowizualnego nabywa na mocy umowy o stworzenie utworu albo umowy o wykorzystanie już istniejącego utworu wyłączne prawa majątkowe do eksploatacji tych utworów w ramach utworu audiowizualnego jako całości.

Oznacza to, że zasadą jest, że wszelkie prawa autorskie do utworu nabywa jego producent. Współautorzy z samej mocy umowy o stworzenie utworu (czyli – umowy z aktorem o tym, że będzie grał swoją postać, z reżyserem, że będzie reżyserował itd.) wyzbywają się praw autorskich na jego rzecz. I to bez prawa do dodatkowego wynagrodzenia… z kilkoma wyjątkami.

Wyjątki te określa art. 70 ust. 21 ustawy. Jest to przepis, który wskazuje, kiedy współtwórcom dzieła przysługuje wynagrodzenie za to, co dzieje się z utworem. Wynagrodzenie to przysługuje od „korzystającego z utworu” czyli każdy podmiot, który korzysta z utworu i prezentuje go finalnemu użytkownikowi, np. dystrybutor. Czyli w naszym kazusie – Netflix.

Znajdujemy tam takie sytuacje jak prawo do udziału w zyskach pochodzących z kin, zysków z najmu egzemplarzy utworów, nadawania utworów w telewizji czy w innych mediach oraz z reprodukcji utworu. I brakuje przepisu, zgodnie z którym współtwórcom należałoby się wynagrodzenie za publikację i odtwarzanie ich dzieła na platformach streamingowych.

To jest właśnie oś omawianego problemu.

Typowy przepływ pieniędzy między współtwórcami a Netflixem

W chwili obecnej sytuacja współtwórców serialu jest nieciekawa – i to przede wszystkim dlatego, że producent zdecydował się sprzedać serial przez platformę Netflix.

Bo sprawa wygląda tak:

Producent filmu sprzedaje go platformie streamingowej, za co może otrzymywać albo wynagrodzenie zryczałtowane (tj. jednorazowa transakcja przeniesienia autorskich praw majątkowych) albo, co zdarza się częściej, w postaci tantiem – czyli wynagrodzenia, w uproszczeniu „za odtworzenie” (udziela wtedy licencji).

Wynagrodzenie będzie oczywiście przysługiwać wyłącznie producentowi, bo w polskim prawie nie ma przepisów które nakazywałyby wypłacenie dodatkowego wynagrodzenia na rzecz współtwórców serialu.

I najsmutniejsze jest to, że gdyby serial został sprzedany telewizji, to współtwórcy otrzymaliby dodatkowe wynagrodzenie od tej telewizji (art. 70 ust. 21 pkt 3 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych), ale ponieważ mówimy o platformie streamingowej, to nic im nie przysługuje.

Absurd? Oczywiście, ale wynika tylko i wyłącznie z opieszałości działania naszego państwa. Całkiem zresztą podobnej do tej, którą obrazuje sam serial.

Geneza problemu

Bo tutaj wjeżdża nam z buta Dyrektywa w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym z dnia 17 kwietnia 2019 roku (dalej – Dyrektywa). Wszystkie kraje członkowskie UE powinny wdrożyć jej treść do swoich systemów prawnych do 7 czerwca 2021 roku.

W dyrektywie tej znajdujemy m.in. art. 18, który stanowi, że Państwa członkowskie zapewniają, aby w przypadku gdy twórcy i wykonawcy udzielają licencji lub przenoszą swoje wyłączne prawa do eksploatacji ich utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną, mieli oni prawo do odpowiedniego i proporcjonalnego wynagrodzenia. Nie wdając się w szczegóły treści dyrektywy, mając na uwadze pozostałe jej przepisy oraz jej cel – przepis ten nakazuje m.in. uregulowanie kwestii prawnych związanych z sprzedawaniem praw do emisji utworów przez platformy streamingowe przez producentów.

Ale pomimo istnienia dyrektywy przepisy te nie obowiązują w Polsce do dziś. Dlaczego?

Dyrektywa jako akt prawa

Bo Dyrektywa Europejska, w przeciwieństwie do rozporządzenia, nie jest prawem obowiązującym powszechnie. Jest to rodzaj odgórnego nakazu, w którym UE mówi Państwom jak powinny ukształtować swoje wewnętrzne przepisy (w ramach tzw. mechanizmów harmonizacji czyli doprowadzania systemu prawnego w UE do względnie jednolitego).

Dyrektywa nie obowiązuje w Polsce dopóki polski parlament nie przyjmie stosownych przepisów w drodze ustawy. A to znaczy, że omawiana dyrektywa w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych nie obowiązuje, bo ustawy nie ma.

Proces legislacyjny

Jak wygląda w Polsce proces legislacyjny, który miał się zakończyć 7 czerwca 2021 roku?

Pierwszy projekt ustawy powstał 6 czerwca 2022 roku, czyli niemal rok po tym, gdy miał wejść już w życie. W dniu 20 czerwca 2022 roku projekt skierowano do konsultacji społecznych. Oznacza to, że projekt jest na bardzo wczesnym etapie tworzenia i trudno powiedzieć czy i kiedy w ogóle zostanie uchwalony.

Projekt od czerwca 2022 roku projekt w ogóle nie ruszył. Na stronie internetowej Rządowego Centrum Legislacji nie pojawiły się nawet żadne opinii i uzgodnienia świadczące o zakończeniu procesu konsultacji społecznych. Nic.

Projekt nosi numer UC103, a postępy prac można podglądać pod poniższym linkiem:

https://legislacja.rcl.gov.pl/projekt/12360954/katalog/12887995#12887995

Co ciekawe, projekt ustawy zawiera przepis, który rozwiałby wszelkie wątpliwości. Dodaje bowiem do wspominanego już art. 70 ust. 21 ustawy kolejny podpunkt, zgodnie z którym współtwórcom przysługuje wynagrodzenie z tytułu publicznego udostępniania utworu w taki sposób, aby każdy mógł mieć do niego dostęp w miejscu i czasie przez siebie wybranym. Czyli za udostępnianie utworu m.in. na platformach streamingowych.

Co to znaczy? To znaczy, że gdyby nasze państwo działało tak, jak należy, to współtwórcom przysługiwałyby tantiemy od Netflixa. A tak to się nie należą.

Podsumowanie

Pomimo tego, że sam temat jest fascynujący (ogólnie lubię prawo autorskie, więc chętnie omawiam takie rzeczy) to ten tekst pisało mi się bardzo trudno.

Z jednej strony dlatego, że jestem autentycznie wkurzony. Pierwszy projekt ustawy wdrażającej Dyrektywę powstał 6 czerwca 2022 roku. Niemal dokładnie rok po dniu, w którym przepisy te powinny wejść w życie. Od 20 czerwca 2022 roku z ustawą nie dzieje się nic. Paraliż legislacyjny państwa związany z tym w sumie krótkim projektem ustawy jest naprawdę zatrważający.

Wdrożenie dyrektyw UE jest obowiązkiem państw członkowskich wynikającym z traktatów, którego to obowiązku Polska nie dopełniła i zrobiła to na szkodę swoich własnych obywateli.

Z drugiej strony jest mi autentycznie żal naszych aktorów, reżyserów, scenografów i ogólnie wszystkich filmowców którzy pracowali przy „Wielkiej Wodzie”. Tyle się mówi o tym, jak to państwo wspiera twórców, jak nam zależy na tym, żeby było o naszej twórczości głośno.

No więc widać, politykom zależy głównie wtedy, gdy trzeba powiedzieć cokolwiek dobrego. Bo gdyby ten sam serial powstał w Niemczech czy Czechach, to współautorzy otrzymaliby tantiemy od Netflixa. Ale ponieważ powstał w Polsce, to mogą dostać co najwyżej jakiś uścisk dłoni.

Możliwe rozwiązania problemu

Okej, a czy współautorzy serialu mają jakieś rozwiązania w zanadrzu?

Ja dostrzegam dwie możliwości, ale obie są zawieszone na cieniutkiej nitce. Są to raczej protezy, których ryzyko procesowe (i nie tylko) jest ogromne, prawdopodobnie, dużo wyższe niż przewidywane korzyści.

Pierwsza z opcji to pójście ścieżką którą zaproponował mec. Wojciech Machała w Rzeczpospolitej i pójście na twardo. Pan Mecenas wyraził pogląd, że jeśli utwór znajdzie się w repertuarze serwisu streamingowego, to przez sam ten fakt następuje jego publiczne udostępnienie przez „inny środek publicznego komunikowania. W takiej sytuacji zastosowanie znalazłby art. 70 ust. 21 pkt 3 ustawy, a współtwórcom należałoby się wynagrodzenie.

Tutaj jednak pojawia się zasadniczy problem, ponieważ od lat przyjmuje się, że nadawanie internetowe może być „innym środkiem publicznego komunikowania” ale tylko w przypadku, gdy jest odtwarzane widzom bezpośrednio tj. w czasie i miejscu wskazanym przez nadawcę (tzw. webcasting). Natomiast wynagrodzenie na tej podstawie nie będzie przysługiwało w ramach korzystania z usług „na żądanie” jak to zaproponował pan mecenas (tak: np. A. Michalak (red.), Ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Komentarz, Warszawa 2019). Dyskwalifikowałoby to platformy streamingowe z kręgu zobowiązanych do zapłaty tantiem.

Drugim pomysłem jest zastosowanie art. 44 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, z którym bliższe zderzenie, połączone z bolesnym upadkiem na twarz swojego wizerunku, zanotował Andrzej Sapkowski żądając podwyższenia wynagrodzenia za korzystanie z postaci Wiedźmina od CD Projektu.

Przepis ten wskazuje, że w razie rażącej dysproporcji między wynagrodzeniem twórcy a korzyściami nabywcy autorskich praw majątkowych lub licencjobiorcy, twórca może żądać stosownego podwyższenia wynagrodzenia przez sąd. W tym przypadku jednak również pojawiają się brzydkie problemu – związane z badaniem czy współautorzy serialu mają w ogóle prawo dochodzić tantiem od Netflixa oraz z koniecznością wykazania rażących dysproporcji między ich wynagrodzeniem a korzyściami serwisu.

Ewentualnie pozew taki mogliby skierować przeciwko producentom serialu – tylko problem w tym, że producenci nie są w tej sprawie absolutnie niczemu winni…

Uzupełnienie dzięki Pawłowi M.

Kolega Paweł Marder, którego z tego miejsca serdecznie pozdrawiam, zaproponował, by w takiej sytuacji rozważyć też możliwość odpowiedzialności Skarbu Państwa. W takiej sytuacji Skarb Państwa musiałby zrekompensować współtwórcom to, co utracili przez niewdrożenie dyrektywy w drodze odszkodowania. 

Czy taka odpowiedzialność jest możliwa?

Owszem, na podstawie art. 417 Kodeksu Cywilnego. Jednakże byłaby to droga przez ciernie – stosownie do wyroku Sądu Najwyższego z 19 czerwca 2013 r. (I CSK 392/12) współtwórcy musieliby wykazać:

  • że obowiązek wdrożenia ustawy o określonej treści był sprecyzowany co do treści, a data wdrożenia była ściśle określona;
  • że ich sytuacja prawna miała być w sposób korzystny dla nich ukształtowana przez przepisy niewydanego aktu normatywnego;
  • że doznany uszczerbek majątkowy nie nastąpiłby bez rozpatrywanego zaniechania legislacyjnego i że uszczerbek ten jest normalnym następstwem zaniechania.

Innymi słowy – muszą wykazać nie tylko, że państwo miało ścisły obowiązek uregulowania tej materii w drodze ustawy w taki sposób, że byłoby to korzystne dla współautorów, a jednocześnie że takie wynagrodzenie byłoby im należne (tak co do zasady jak i co do wysokości). Droga trudna, nawet bardzo, ale prawdopodobnie najbardziej sensowna z tych trzech, które zostały zaproponowane. 

Dziękuję Paweł!